Na alergię choruję od dziecka. Jako dość żywe dziecko zawsze miałam problem z ograniczeniami, które nakładała na mnie ta przypadłość. Brak możliwości wyhasania się na łące z przyjaciółmi z osiedla w ciepłe czerwcowe popołudnie był dla mnie prawdziwą udręką. Dodatkowo, alergia na kurz dawała się we znaki w nieomalże każdym zamkniętym pomieszczeniu. Oprócz kataru i łzawienia, dla mnie, jako dla dziewczynki bardzo trudne było znoszenie objawów ATZ. Zaczerwieniona i swędząca skóra twarzy, rąk, nóg nie dawała spokoju i co gorsza smarowanie jej sterydami dawało tylko chwilową ulgę. Najgorsze zaczęło się jednak, kiedy w pierwszej klasie liceum zdiagnozowano astmę. I pierwsze zalecenie lekarza, które zaraz na wstępie postanowiłam zignorować: ograniczyć wysiłek fizyczny. Otrzymane zwolnienie z WF natychmiast wyrzuciłam do kosza, nic nikomu nie mówiąc. Niestety choroba była na tyle rozwinięta, w dodatku źle znosiłam zapisane leki, że bardzo szybko zaczęły się kłopoty. Pewnego dnia podczas zajęć WF nastąpił straszny atak duszności, skończyło się wezwaniem karetki pogotowia i akcją reanimacyjną. Strasznie to mnie załamało. Duże dawki leków powodowały senność i wzmożony apetyt – w ciągu kilku miesięcy przybrałam na wadze 10 kg. Nic mi się nie chciało – uczyć się, spotykać z przyjaciółmi, wychodzić z domu. Minął rok – i było coraz gorzej. Zaczęłam wierzyć, że na zawsze zostanę wstrętną spasioną babą bez przyjaciół, która nawet nie może kupić sobie kota, bo na jego sierść też ma alergię… Oczywiście rodzice ciągle szukali pomocy u różnych lekarzy – również poza Grudziądzem, żeby jakoś pomóc mi żyć z tymi chorobami. Jakiś przełom nastąpił, kiedy usłyszeliśmy, że w Bydgoszczy można się „odczulić”. Wtedy zaświtała mi iskierka nadziei „A więc to nie wyrok dożywocia?” – pomyślałam wtedy pierwszy raz.
Pojechaliśmy tam i … tak zaczęła się prawdziwa walka z tym choróbskiem. Z jednej strony odczulanie, które już po roku dało niespodziewanie dobre rezultaty. Potrzebowałam mniej leków i nie kichałam na każdy kurzowy pyłek. Z drugiej strony nadzieja mnie uskrzydliła i postanowiłam coś zrobić „ze sobą”. Wtedy po raz pierwszy zaczęłam trochę biegać, żeby się rozruszać, odchudzić i … wyjść z domu. Sytuacja nieco się ustabilizowała, odczulanie trwało, brałam leki, pracowałam nad sobą. Minęło kilka lat. Przeprowadziłam się do Warszawy – i tutaj nastąpiło znaczne pogorszenie sytuacji. Codzienne ataki duszności, leki nie pomagały. Coraz większe dawki sterydów wziewnych – kłopoty z sercem – kołatanie, arytmia. Temat gdzieś przewinął się w rozmowach w pracy i tak trafiłam pod opiekuńcze skrzydła dr Piotra Dąbrowieckiego, który z miejsca wziął moją astmę w obroty. Udało się szybko dobrać dobre dla mnie leki, zastartować z odczulaniem. A skoro czułam się lepiej – miałam też więcej energii, którą trzeba było jakoś skanalizować. Zaczęło się niewinnie od wycieczek rowerowych – coraz dalszych, coraz intensywniejszych. Ktoś rzucił hasło: może maratony MTB? Moja pierwsza myśl „hahaha astmatyczka na maratonie rowerowym” ale z drugiej strony – trzeba spróbować. Nawet nie zdawałam sobie sprawy jaki to wysiłek dla organizmu, ale gdzieś we mnie była ta potrzeba robienia czegoś tak energetycznego. No i ta rywalizacja! To mnie zdecydowanie pociąga!
Odczulanie trwało, rowerowanie też, ale latka płyną – organizm coraz słabszy. Trzeba było zarzucić maratony i pozostać przy rekreacyjnym jeżdżeniu… Urlopy oczywiście intensywnie: z rowerami: po płaskim i po górach, ale… czegoś brakowało. Ktoś ze znajomych zaproponował: „może pobiegniesz w „Biegu Powstania Warszawskiego”? Fajna impreza, tylko 5 km, kondycję od roweru trochę masz – dasz radę”. I wtedy się zaczęło. Jeśli ktoś pyta – czy bieganie uzależnia – odpowiedź brzmi TAK! Wciągnęło mnie, chociaż z oddechem nie było łatwo. Ile razy zadyszałam się tak, że musiałam przystanąć i inhalować się! Ile razy nie mogłam biec tak szybko, jak chciałam, bo brakowało w oskrzelach tej siły żeby mocniej zaciągnąć powietrza! Ale załapałam rytm treningowy. Wymusiłam na sobie żeby biegać wolniej, ale tak, żebym nie musiała używać inhalatora w czasie biegu. Żeby się motywować zapisywałam się na wszelkie możliwe zawody i systematycznie się do nich przygotowywałam. Nauczyłam się, że żeby dobrze biec muszę systematycznie brać leki (z czym wcześniej miałam nieustanny problem!). Nauczyłam się jeść to co trzeba – eliminując również to co mnie uczula – bo to przeszkadza w bieganiu. Przezwyciężanie choroby jest dodatkową motywacją – budzi we mnie zawziętość o jaką się nie podejrzewałam. Czytam o różnych przypadkach ludzi, którzy są dotknięci ciężkimi chorobami, kalectwem a uprawiają różne sporty, to mnie ma ograniczać jakaś ZWYKŁA astma?? Wstyd! Więc tymi przebieganymi kilometrami z nią walczę. Wróciłam do maratonów MTB – poprawiając swoje osiągnięcia sprzed kilku lat, bo kondycje mam jak nigdy.
Pan doktor zapytał tylko „ale biega Pani z inhalatorem?” Oczywiście, że tak. Jest na liście „must have” tak samo jak izotonik, czy żel energetyczny – tyle tylko że raczej go w czasie biegu nie używam – bo już nie potrzebuję!